Content

0 komentarze

Antyromantyzm świąteczny

I stało się to, co nieuniknione. W sklepach świąteczne dekoracje wyrosły niczym pierwiosnki, zwiastując ocieplenie serc. Do tej pory czas mijał bez większych uniesień, by przedświąteczna atmosfera mogła zaatakować ze zdwojoną siłą. Korzenne przyprawy mieszające się z zapachem zniesionej ze strychu choinki zwiastują początek ciężkiej pracy. Po rutynowym wycieraniu szklanych ozdób z kurzu, przyozdobieniu choinki i sprawdzeniu, czy aby na pewno wszystkie światełka działają prawidłowo możesz napić się cynamonowej herbaty. I zrób to zanim dopadnie cię mdlący zapach karpia.
źródło
Ulice zdobią świąteczne pierdołki - pozawieszane pod ulicznymi lampami postacie aniołków, stajenki na rynkach, czy maryjki gdzieś...sama nie wiem gdzie, ale są standardem. Jak co roku - góra tandety wciąż rośnie.
Na szczęście są tacy, którzy kochają tandetę. Całe armie zakochanych, których przyciąga do świątecznych pierdółek jakaś niezidentyfikowana siła, podobna do tej, która każe ćmie rozwalić sobie delikatną główkę o twardą, gorącą żarówkę. Przechadzamy się z W. po Krakowskiej, przecież też należymy do tego zacnego grona i nie możemy oprzeć się wrażeniu, że wszyscy zachowują się, jakby ich przeszłość miała odejść w niepamięć. Nowe życie - nowe łańcuchy na choinkę, nowe bombki, nowy obrus i stara piosenka. Jakby mieli złączyć się za ich pośrednictwem na wieki. Przed wigilijny seks też wydaje się inny, czyż nie?

Zakochani powyłazili ze swoich hermetycznie zamkniętych pokoików. W autobusach stoją oparci o szyby pokryte szronem. Ciepłe wargi szepcą coś sobie na ucho, a dłonie grzeją się w nie swojej kieszeni. I kłótnie zakochanych w święta bywają urocze! Bo przecież ona krzyczy, że kapusty z grzybami na stole nie będzie, a on że być musi, bo inaczej nic nie będzie jadł. A to sprzeczka komu przypada w tym roku sprzątanie piwnicy, kto karpia ma pozbawić głowy i czy teściowej nie można powiedzieć, żeby pojechała do kuzynów syna na święta. 

Zakochani atakują z każdej strony. Broń: śmiercionośne kocham cię i splecione dłonie - agresor. Wielkie, piernikowe i z pewnością niejadalne serduszka wiszą pod daszkami sezonowych stoisk w centrum miasta. Nic nie oszczędzono - każdy skrawek miasta przypomina, że święta są czasem miłości. Nie można się od tego uwolnić. Można tylko brnąć w tandetę z bandą innych trzymających się za ręce zakochanych. 


Zima. Wielka antyromantyczna aura, jaką roztaczamy z W. w żaden sposób nie oddziałuje na środowisko. I widać jak w magiczny sposób znikają z pierwszego planu samotne postacie. Ci, którzy trafiają w trójkąt na święta, by nie było widać, że miejsce obok nich jest puste. Nikt nie wraca uwagi na dłonie tych, którzy mają je zmarznięte z braku dłoni drugiego człowieka.

Coś nas od nich odpycha, jakby spod ich płaszczy miał wiać przeraźliwie zimny wiatr. Samotny w święta - jak zombie włóczące się wśród ludzi. Miłość to nie tylko spacer za rękę z ukochanym. To nie tylko otwarcie się na szczęście, ciepło i przyjemność świąt. Miłość to otwarcie się na świąteczne zombie. 
Myśląc o tym, w co ubierzecie się do świątecznej kolacji, by kolorystycznie pasować nie zapominajcie, że to nie obrus, świeczki, karp, pierniczki i bombki będą trzymać was razem. Liczy się tylko dobro jakie macie w sercu i to jak często pozwalacie mu wyjść na zewnątrz. 

Pomyśl o swojej kobiecie, że najpiękniejsza jest wtedy, gdy w uniformie wolontariuszki podaje samotnym ludziom miskę ciepłej zupy w świąteczną noc. 
Pomyśl o swoi mężczyźnie, że najcudowniej ci z nim, gdy kupuje dodatkowe bułki i gorącą kawę, by wręczyć je bezdomnemu, którego zamglony wzrok błąka się po ulicy niczym świąteczny intruz.

Bądźmy piękni w te święta. 
I nie tylko w te święta. 


[Zajrzyjhttp://wioskisos.org/ http://www.szlachetnapaczka.pl/http://www.krakow.bankizywnosci.pl/swiateczne-zbiorki-zywnosci]

Czytaj więcej »
0 komentarze

A ty się będziesz musiała malować!

Pełna tapeta nie pasuje już tylko modelkom przed obiektywem, czy aktorkom, których twarz widnieć będzie później na wielkim ekranie. Makijaż staje się powoli pozycją obowiązkową. Jest po prostu wliczony do porannych rytuałów higienicznych. Przecież wystarczy kilka produktów, by twoja twarz stała się idealna, zdrowa i o kilka lat młodsza (lub starsza).
źródło
Sama próbowałam się w sztuce przetrwania miesiąca bez makijażu. Nie odniosłam w tej sztuce żadnego sukcesu. Odpuściłam sobie próby naturalności. Naturalna pozostaję gdy mam wolny dzień i mogę spędzić go przed komputerem, albo z W. w łóżku oglądając filmy i w spodniach o szerokiej gumce w pasie, wcinać popcorn.
Kiedy wychodzę, chcę wyglądać odpowiednio. Dlatego zakładam odpowiednie ubranie, odpowiednio układam włosy i robię odpowiedni makijaż. Odpowiedni do sytuacji oczywiście.

Tak samo jak ubranie i estetyczne układanie sterczących na głowie włosów, tak samo makijaż towarzyszy nam dużo dłużej niż mogło się to nam wydawać. Już starożytni podkreślali ciemnymi barwnikami kontury swoich oczu, a uwielbienie do jasnej karnacji skutkowało stosowaniem różnorakich substancji nakładanych na policzki, by podkreślać ich bladość.

Dzisiaj może to wielu zdziwić, ale przez wiele epok w tradycji upiększania się dominowali właśnie mężczyźni - poczynając od kolorowych, wojennych barw nakładanych na twarz, przez ciemne obwódki wokół oczu egipskich mężczyzn i ciemne powieki u Arabów, aż do upudrowanych, różowiutkich policzków w Europie wieku XVII.

Makijaż współcześnie to maska (posłużę się określeniem zaczerpniętym od komentarza Naturalnie Zdrowego) chowamy pod nią gorszy dzień, nieprzespaną noc, cerę na której widać już skutki codziennego porannego papierosa i kawy. Niezależnie od wszystkiego istnieje ten komfort, że możesz spokojnie ukryć się pod warstewką fluidu, pudru, konturówki i cieni do powiek.

Bardziej humorystyczną kwestią jest ulubiony żart mojego taty: Bóg spojrzał na Adama i powiedział: Stworzyłem cię na obraz i podobieństwo moje. Potem Bóg spojrzał na Ewę powiedział: A ty się będziesz musiała malować.

Od kobiety wymaga się tego, by to właśnie jej uroda stała się jej dominującą cechą. Pierwszą rzeczą, na jaką zwraca się uwagę jest przecież nasza fizyczność. A to, co piękne jest również i dobre. (Wiem, że nie... Rozpiszę się na ten temat za niedługo). Standard piękna podnosi się coraz wyżej. Już teraz rzadkością jest spotkać dziewczynę na ulicy, która nie miałaby chociaż odrobiny makijażu. Przyzwyczajamy się do wszędobylskiego piękna i staje się ono tym bardziej wymagane. Traktujemy je jako powszechne.

Jak wy postrzegacie społeczną "presję" noszenia makijażu? 
Czytaj więcej »
0 komentarze

Anioły z moich bajek

 Anioły z moich bajek mają często płomiennorude włosy. To pierwsza zbrodnia wobec niebiańskiego ideału. Nie ma jednak obaw, bo włosy moich aniołków szybko zaczynają siwieć i coraz bardziej przypominają te białe, niebiańskie loki. Mam też armię aniołków w kolorze blond, całą masę szatynów i brunetów, ale te rude zdecydowanie lubię najbardziej. Pewnie dlatego, że im najdalej do znudzonego anielskiego kanonu. A ja nie gustuję w ideałach. 
źródło
Moje anioły trudno jest rozpoznać na pierwszy rzut oka. Pamiętam czasy, gdy było to o wiele łatwiejsze. Anioły nosiły wtedy polne kwiaty wplecione w swoje nieuczesane włosy, a ciała chowały pod szerokimi, zwiewnymi materiałami. Były rozpoznawalne i chętnie przyprowadzały do mnie masę innych potencjalnych aniołków.
Dzisiaj anioły są różnorodne. Mają długie lub krótkie włosy. Zdobią się w skóry lub markowe garnitury. Na szyi odwrócone krzyże, medaliki ze świętym Krzysztofem, albo drogie krawaty przeszyte złotymi nićmi. Jedni nie mają dachu nad głową, a inni latają pod sklepieniem nieba kilka razy w tygodniu w różne miejsca świata pierwszą klasą.

Polubiłam każdy rodzaj anioła, jaki spotkałam na swojej drodze. Uwielbiam anioły, ale jest jeden mały szczegół, który nie daje mi spokoju. Moje anioły nie potrafią latać. Dawno, bardzo dawno temu ktoś oderwał im ich przepiękne skrzydła, a one zapomniały, że w ogóle kiedyś je posiadały.
Było mi smutno z ich powodu, ale dziś wiem, że z pary wielkich skrzydeł na plecach i tak nie miałyby żadnego pożytku w tym świecie.
Właśnie dlatego, po dogłębnym przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw, postanowiłam zrekompensować tę stratę moim aniołkom czymś innym. Wyposażyłam więc każdego mojego aniołka w woreczek białej, sypkiej kokainy.

Anioły kochają kokainę. Zwykle wciągają ją nosem, czasem smarują nią zęby, lub wpychają do pochwy, a potem latanie to najbardziej oczywista z możliwości. Kokaina nie jest jedynym bogiem moich aniołków. Lubią też heroinę, chętnie biorą do ust starannie skręcone papierosy z cannabis. Jednak to kokaina ich tworzy i szybko uświadamiają sobie, że bez niej są niczym. Żałośnie śmiertelni, mają przed sobą obraz własnej bezcelowej egzystencji. Są jak każdy inny człowiek stąpający po ziemi. A tej myśli moje aniołki nie mogą znieść.

Wraz z koką daję im sny o potędze. Tworzę z moich aniołków prawdziwych bohaterów. Podaję im bielutki proszek i daję z nim nowe życie - ponowne narodziny anioła. Dotyk po niej to zatracenie. Seks bez niej przypomina moim aniołkom przykry obowiązek z trudnym do osiągnięcia poczuciem zaspokojenia. Za ich oknami mgła ścieli się nad zepsutym, szybkim tętnem miasta. Seks na szaro... A po kokainie? Słuchaj aniołku, po niej jest to dzikość i namiętność bogów. Każdy dotyk, jest milionem dotyków, a szept miłości nie dociera do mózgu, ale rozchodzi się jak fala gorąca po każdej komórce twojego ciała. Nie potrzebujesz więcej, by dolecieć do nieba.

Nie pytaj mnie ile aniołków błądzi w tym momencie po ulicach miast tego świata. Nie jestem pewna. Nie jestem ich opiekunem. Wiem tylko, że części z nim odebrano wolność, wyrwano te urojone skrzydełka, które im podarowałam. Leżą w szpitalach i na odwykówkach pośród szarych, bywa że miękkich ścian.
Żal mi tych głodnych, ale dla każdego mojego aniołka mam tylko jeden darmowy woreczek boskiej kokainy.

Potem aniołku, musisz radzić sobie sam.

Czytaj więcej »
0 komentarze

Roxanne, nie musisz zapalać czerwonej latarni.

Jestem kimś w rodzaju utrzymanki... to zadanie można przeczytać nie tylko na forach internetowych, gdzie nieśmiałe małolaty wklejają swoje przyprawiające o ból głowy historie. Na ten sam tekst natknęłam się w jednym z maili, jakie całkiem niedawno dostałam, potem jeszcze kilka razy na paru stronach, aż w końcu w szczątkowych relacjach starszych znajomych po fachu. Imion i nazwisk nie znam i nie jestem zainteresowana. Znam za to wiek, poziom wykształcenia, przybliżony dochód i powody, dla których młode dziewczyny chcą sobie dorobić w szybki i na pierwszy rzut oka prosty sposób.
Możecie myśleć co chcecie, ale dla mnie prostytucja i wszelkie jej pomniejsze formy były zawsze postrzegane w kategoriach pójścia na skróty. Dużo łatwiej jest opłacić sobie weekendowy wyjazd za pieniądze, które wręczy nam miły pan pod czterdziestkę, za udany wieczór we dwoje, niż harować na tą samą kasę przez tydzień - łącząc pracę z zajęciami na uczelni przykładowo. Nic jednak nie jest czarno-białe, a prosta droga, bardzo łatwo może okazać się ślepą uliczką.

źródło
Prostytucja to już nie tylko pochylanie się do oka samochodu, wystawiając tyłek na widok publiczny przypadkowych ludzi z ulicy. To już nie miniaturowe skrawki ubrań, które istnieją tylko po to, by paletą neonowych kolorów przyciągnąć kogoś w średniej klasy samochodzie. A do sprzedawania dostępności do twojego ciała nie musisz być zmuszana przez wielkiego alfonsa, który wraz z poranną dawką kokainy przynosi informację od której i gdzie masz zacząć pracę.
Minęły też czasy prostytucji-spektaklu, gdzie jednocześnie mogłaś cieszyć się opinią wielkiej artystki, a tym większej im bardziej wpływowym ludziom mogłaś zaoferować to i owo.

Prostytucja przeniosła się na całkiem przyjemny grunt zacisza wynajmowanego mieszkania, a klient zwykle jest stały i sprawdzony. Do tego uczciwy i skory do szczodrości względem swojej ulubienicy - już nie niedouczonej i wyniszczonej, ale zadbanej, zdrowej i studiującej silnej kobiety z ambicjami na przyszłość i przyjazną rodzinką w mieście na drugim końcu kraju.
Klienci też się zmieniają, chociaż o tym nie mówi się tak często. Zazwyczaj klient nie jest już poważanym ojcem i wzorowym mężem, a prostytutka to dla niego chwilowa odskocznia, czasem jednorazowa, i przeważnie nie na dłużej niż jeden raz. Obecnie klientami stają się młodzi mężczyźni, niezwiązani formalnie z żadną kobietą, a powodem płacenia za towarzystwo staje się zyskanie poczucia władzy nad inną osobą. Z tego też powodu związki takie nabierają długotrwałego charakteru i częściej mieszają się z życiem prywatnym niż to miało miejsce w klasycznym modelu. Sama relacja pozwala na tworzenie złudzenia bliskości, które czasem może omotać jedną ze stron - zwykle, nie trudno się domyślić, tą słabszą i podrzędną.

Dziewczyny, które decydują się na znalezienie alternatywnych źródeł dochodu są młode, wykształcone, najczęściej to studentki, którym nieco okrojony przez rodziców budżet nie pozwala na to, by szaleć. A studia to ten czas, kiedy powinno się zwiedzać świat, odwiedzać teatry, dbać o urodę i kondycję fizyczną, a także zdobywać wartościowe kontakty biznesowe. Wszystko to można łatwo pogodzić, gdy tylko złapie się za portfel odpowiedniego sponsora. Chłodne, przemyślane i przekalkulowane decyzje. Nic więcej. Bo profity z relacji to coś więcej niż dżinsy za zrobienie loda.
I w pewnym momencie okazje się, że są pieniądze, jest więcej czasu na realizowanie marzeń i pasji, bo już nie potrzeba wieczorami nachalnie wydzwaniać do ludzi z call center. Jest wszystko i przychodzi to łatwo.

Pojawiają się usprawiedliwienia, bo przecież jest to zajęcie tylko na jakiś czas i nikt na tym nie cierpi. Nie jestem zwolenniczką takich metod zarabiania, ale nie jestem też zwolenniczką negowania świadomych i zdecydowanych wyborów, jeśli nie mają negatywnych skutków dla społeczeństwa. No można jeszcze iść o moralność...a gdy już idziemy o kwestię moralności, to czym różni się utrzymanka od kobiety, której kryterium wyboru męża będzie stanowiła liczba cyferek na koncie?
Czytaj więcej »
0 komentarze

Mini poradnik rzucania faceta I

Przyznaj się w końcu - masz dość swojego faceta. Nigdy nie spełnia twoich oczekiwań, spóźnia się na każde spotkanie, a gdy macie wyjść gdzieś razem to on zajmuje łazienkę na ponad godzinę, gdy ty czekasz już w płaszczu i butach w przedpokoju. Znów na urodziny dostałaś różę zamiast biletu do kina? Spójrz na sytuację z innej perspektywy - jesteś kobietą i jesteś na wygranej pozycji! Mam dla ciebie kilka prostych i skutecznych rad, które zrujnują twój związek niezależnie od psychicznej wytrzymałości twojego partnera. Więc jeśli jesteś gotowa na zmiany, czytaj dalej!

źródło

POZNAJ MOC NARZEKANIA
Nie widzisz powodów do zrobienia wielkiej awantury, albo co gorsza on unika bezpośredniego starcia? Zacznij narzekać, na tym polu na pewno nie zabraknie ci manewrów. Do narzekania powód jest zawsze, zainspiruj się pogodą! Zbyt słonecznie? Pada? Za zimno? Za ciepło? Wiatr? Gdy pogoda to za mało weź cokolwiek innego, co masz pod ręką. W menu nie ma twojego ulubionego dania? W parku biega za dużo dzieci? W kinie głośniki buczą za głośno? Koniecznie daj swojemu mężczyźnie do zrozumienia jak bardzo ci to przeszkadza. I nie żałuj sobie emocji. Emocje to podstawa komunikacji! :)


PAMIĘTAJ O PODCINANIU SKRZYDEŁ... 
Twój ukochany właśnie dostał propozycję awansu? Przypomnij mu, że średnio sobie radził z obowiązkami na wcześniejszym stanowisku, a te już z pewnością go przerosną. Właśnie obronił tytuł inżyniera? Musisz wytłumaczyć, że to szczyt jego edukacyjnych możliwości. Szarpnął się na proste, acz efektowne DIY w prezencie dla ciebie - pokaż jak kiepskim wykonaniem może się szczycić (nie daj po sobie poznać, że ci się podoba!)


... I PODWAŻANIU KOMPETENCJI
Ma ochotę upichcić coś specjalnie na romantyczną kolację we dwoje? Nie możesz mu na to pozwolić! Przecież mężczyzna w kuchni = kompletna katastrofa. Plącz się koło niego, podsuwaj przypadkowe przyprawy i koniecznie wmawiaj mu, że idealnie będą pasować, bo to ty znasz się lepiej na gotowaniu. Później pouczaj go do czasu pieczenia mięsa i gotowania warzyw na parze, albo odpowiedniej temperatury dla deseru na zimno. Rób to tak długo, aż samiec uwierzy, że do kuchni po prostu się nie nadaje. Kolacja zrujnowana, a ty jesteś o krok bliżej sukcesu!


TY MASZ ZAWSZE RACJĘ
Jeśli powiesz, że droga przez centrum jest krótsza to oznacza to tyle, że jest krótsza. Przecież to ty poruszasz się częściej po mieście i znasz różne zakamarki, którymi można się przemknąć, by szybciej znaleźć się na miejscu. Nalegaj, że wiesz jak dojechać od a do z, szczególnie, gdy masz tylko mgliste pojęcie, którymi dróżkami dotrzecie tam samochodem. Gdy twój ukochany w końcu zrezygnuje z ciebie jako nawigatora i wybierze inną drogę, uświadamiaj mu jak dużo czasu tracicie z powodu jego braku zaufania do twojego zmysłu przestrzennego.


NIE MA POTRZEBY DAWAĆ ZNAKÓW ŻYCIA
To kobiety mają prawo oczekiwać natychmiastowych odpowiedzi na smsy, czy komunikaty na facebooku. Żaden patriarchalny samiec nie odbierze nam do tego prawa, a co gorsza nie będzie wkraczał w nasze święte kompetencje w tym zakresie. Jeśli ukochany martwi się, dlaczego od kilku godzin się nie odzywasz i zaczyna wydzwaniać - uświadom mu to dobitnie. Podkreśl i to kilka razy, że nic mu do tego gdzie przebywasz i czemu nie odpisujesz. Niech zajmie się swoimi sprawami.


* Dla uzyskania szybkich rezultatów należy stosować rady w 90% kontaktów z lubym mężczyzną. Ah! I jeszcze jedno - systematyczność gwarancją sukcesu :) 

P.S. Pamiętajcie o czytaniu z przymrużeniem oka! 
Czytaj więcej »
0 komentarze

Uzależnienie nie jedno ma imię

Na początku lipca postanowiłam wykorzystać wakacyjną tendencję do niewychylania nosa na światło dzienne i przeżyć mój pierwszy (od kilku dobrych lat) miesiąc bez makijażu. Postanowienie wcale nie wydawało się takie wielkie i trudne więc dość szybko zabrałam się za jego realizowanie: kosmetyki pochować do szafek, ułożyć wszystko w toaletce i zamknąć na kluczyk i załatwić wszystkie sprawy wcześniej, żeby nie musieć ruszać się z domu... Dopiero, gdy na chwilę przystanęłam na tym punkcie zorientowałam się, że jestem uzależniona od makijażu. 


Noszenie makijażu sprawia mi przyjemność. I wiem doskonale, że nie jestem pod tym względem osamotniona. Nawet lekki makijaż, który nie wykracza poza delikatny podkład z filtrem UV i pomalowane rzęsy sprawiają, że dużo swobodniej poruszam się po mieście. Wieczorne wypady, czy późne wykłady na uczelni wymagają jednak i przypudrowania i poprawienia sobie humoru czerwoną szminką
Do tamtej pory nie spodziewałam się jednak, jak bardzo będzie mi brakować tych właśnie (niby nic nie znaczących) małych przyjemności.
Wrażenia z tego wakacyjnego eksperymentu próbowałam notować dzień po dniu, ale po czterech dniach moja relacja i cały eksperyment upadł. Nie wytrwałam i (uwierzcie mi) ciężko mi przyznać się, że w tak błahej rzeczy poniosłam porażkę. Tłumaczyłam sobie to troską o ochronę cery, która mimo wszystko łapała ostre promienie letniego słońca, ale teraz widzę tą sytuację nieco inaczej, bo w relacjach z dni mojego odpoczynku napisałam:
"Nie wiem, czy słowo okropne, jest adekwatne." 
Dzisiaj mogę powiedzieć, że w stu procentach słowo okropne jest idealne. Wraz z brakiem makijażu pojawiała się obsesja, z której wcześniej nie zdawałam sobie sprawy - ciągłe zerkanie w lusterko odrywało mnie od wszystkich czynności, jakich się podejmowałam. Mając na sobie makijaż nie musiałam już przejmować się wyglądem i naturalnie nie było to dla mnie tak ważne. W ciągu dnia spojrzenie w lusterko zdarzało mi się tylko wtedy, gdy jakieś akurat mijałam :) a tu nagle złapałam się na tym, że ciągle biegam w te i w tamte do lustra - od przedpokoju do łazienki i znów do małego lusterka przy toaletce.
Nawet gdy odpoczynek odbijał się pozytywnie na kondycji mojej cery to nadal brak makijażu był dla  mnie tak dużym dyskomfortem, że poddałam się i zrobiłam pełny makijaż.
"Ulga i kamień z serca..."
Powoli przyzwyczajam się do tego, że makijaż nie jest wyznacznikiem udanego dnia i chęci do pracy, a raczej małymi kroczkami próbuję sobie to jakoś skutecznie wbić do głowy. Z drugiej strony w całym tym postanowieniu zapomniałam o tym, co najważniejsze - dobrym samopoczuciu. Jeśli makijaż sprawia mi przyjemność, to czy powinnam pozbawiać się tej przyjemności?
Na razie z radykalnymi odwykami koniec. Raz w tygodniu funduję sobie dzień odpoczynku dla cery, nadal w dniach, kiedy nie mam wielu obowiązków. Wystarczy. Być może...

Jakie wy macie doświadczenia z makijażem?

Czytaj więcej »
0 komentarze

Definiowanie

Moja definicja smutku to autostrada w Nebrasce o drugiej w nocy. Albo światła ulicy gasnące nad rankiem między pustymi ścieżkami miast. Bicie dzwonu z dalekich murów ponurego kościoła. Filiżanki z porcelany w zastawie ciotki stryjecznej, zbyt ładne by podać w nich herbatę, które w witrynce przestały osiemdziesiąt długich lat. Potrafię przypisać uczucie do przedmiotu, ale mam problem z jego poprawną definicją. Definiuję przecież tylko w takich sposób, w jaki sama odczuwam. Dlatego smutek nie jest dla mnie rozłąką ukochanych, którą zbyt dominuje tęsknota. Nie jest śmiercią, której towarzyszką staje się ból i poczucie niesprawiedliwości.
Powala mnie natomiast natężenie z jakim uderza mnie widok ciągnącej się w nieskończoność drogi nad którą po zimnej nocy pojawia się z wolna pomarańczowa łuna wschodzącego słońca. Jak podróż donikąd gdzieś pomiędzy dniem a nocą, przez autostradę tak opustoszałą jak żadne inne miejsce na świecie. Smutek w najczystszej postaci.

źródło
Mógłby powalić mnie na kolana, gdyby nie to, że potrafią tego dokonać nieruchome filiżanki za szklaną szybą w izbie u ciotek. Od dziecka dzieliła mnie od nich cienka szyba, a pomimo to były całkowicie poza moim zasięgiem. Piękne - z delikatnej porcelany, podarowane kiedyśtam jako prezent z jakiejśtam okazji. Zdobione niebieskimi kwiatkami o cudownie zielonych łodygach.
Pamiętam, jak ciocia obiecała mi je w spadku. Jako dziecko nie wiedziałam jeszcze że spadek nieuchronnie związany jest ze śmiercią właściciela. Ważne było tylko to, że kiedyś owe nieosiągalne filiżanki będą należały do mnie. Z czasem przestałam patrzeć na nie z dziwnym pożądaniem. Im dłużej mogłam je oglądać, tym mniej chciałam je mieć. Pomimo iż nadal pozostawały piękne. Czas zdawał się ich nie tykać i z upływem lat - chociaż ja stałam się już kobietą, a twarz cioci pokryła się zmarszczkami - one nadal pozostawały takie same.

Jesienne wieczory stają się coraz dłuższe, a wieczorne mgły wkradają się na słabo oświetlone ulice mojego miasteczka. Zmniejsza się liczba ludzi, którzy pozostali tutaj i można ich odwiedzić. Zmienia się moja definicja miłości, radości, wolności. Nawet definicja mnie podlega zmianom. Tylko ta jedna definicja pozostaje niezmienna. Nieme, niewzruszone i pełne obojętności filiżanki nie pozwalają mi uwolnić się od ciężaru ich posiadania, za każdym razem, gdy tylko na nie spoglądam. Nie boję się o ich delikatny materiał, ani czy subtelne zdumienia mogą zniszczyć się w zmywarce. Jednak biorę to pod uwagę zastanawiając się, czy kiedykolwiek podam w nich herbatę?

Smutek ma wiele imion. Wiele symboli. Wiele znaczeń. Rozglądnij się dookoła, powoli zbadaj wzrokiem każdy element. Co dla ciebie jest smutkiem?
Czytaj więcej »
2 komentarze

Jestem za lepszym porodem!

To przerażające i wspaniałe. Twój świat zamiera. Zaczynasz rodzić. Po dziewięciu długich miesiącach nagle przychodzi ten wspaniały moment, już niedługo na świecie pojawi się twoje dziecko. Zanim to jednak nastąpi czeka cię kilka godzin przechodzenia przez mękę. I wcale nie mówię tutaj o bólu. Mówię o tym, jak poczujesz się trafiając na salę porodową, gdy pielęgniarka spojrzy na ciebie z pogardą i rzuci nieprzyjemnym komentarzem No czego się pani tak wydziera?

http://lepszyporod.pl/

Witamy w realiach porodówki, której codzienne patologie, poniżanie rodzących i agresja słowna zarówno lekarzy jak i pielęgniarek zaczyna wyciekać na światło dzienne. Trwa akcja Lepszy poród, na zwykłych kartkach a4 kobiety opisują swoje przeżycia z sali porodowej - zarówno te piękne, jak i przyprawiające o łzy bezradności. Rodząca kobieta jest całkiem zależna od personelu medycznego - nie tylko w kwestii zdrowia fizycznego, ale i psychicznego. Sytuacja bezradności aż bije po oczach, bo co może zrobić kobieta, która słyszy wobec siebie przykre i poniżające komentarze od osób, które właśnie odbierają poród jej dziecka? Nie ma tu miejsca, na domaganie się respektowania swoich praw.

Ale o szacunek i godne traktowanie należy walczyć, szczególnie gdy prawo do godności jest w tak brutalny sposób odbierane. To ludzkie historie zwracają uwagę na problem. To one są ważne jako autentyczne, wzbudzające emocje zdarzenia. Ja nie byłam rodzącą. Nigdy nie widziałam nawet sali porodowej na własne oczy. Z relacji koleżanki wiem, że czekała niemal GODZINĘ na szpitalnym korytarzu zanim ktoś zaprowadził ją do sali i wreszcie położył na łóżku, a to tylko dlatego że zjawił się teść - ordynator owej placówki.

Gdy nie opowiadamy swoich historii nikt nie widzi problemu, a żeby coś zmienić najpierw problem musi zostać zauważony. Akcja Lepszy poród ma na celu zapewnienie lepszej opieki okołoporodowej. To także forma protestu przeciwko nadużyciom wobec kobiet rodzących.
Z całego serca zachęcam wszystkie kobiety, które chcą podzielić się swoimi doświadczeniami do przyłączenia się do akcji, a także wszystkich pozostałych do zapoznania się z oficjalną stroną akcji na:

Czytaj więcej »
9 komentarze

Co zawdzięczam czerwonej szmince?


źródło
Był maj 2012 roku. Miasto powoli zaczynało tętnić życiem, chociaż pogoda jeszcze nie dostosowała się do majowych wymogów. Był to mój pierwszy rok studiów i dopiero pod koniec zdobyłam się na odwagę, by na zajęcia z psychologii przyjść dumnie prezentując na swoich ustach czerwoną szminkę. Słowem wyjaśnienia dla niewtajemniczonych: psycholog, a raczej młody adept tej wiedzy tajemnej, która jeszcze wydaje mu się niezawodnym instrumentem do rządzenia światem i ludźmi, w czerwieni ust jakimś cudem zacznie dostrzegać manifestację kobiecych organów płciowych i z dziwnymi teoriami na ... ustach (?) uświadomi ci twoje niewybaczalne foux-pas. Bo kochamy to robić tak samo jak kochamy patologię. Gdy już miałam nadzieję, że sprawa nie robi wrażenia, szminka zaczęła roztaczać swój czar. Niezainteresowani wcześniej koledzy zaczęli się interesować i to dość intensywnie. Pokusiłam się więc o eksperyment (o duszo naukowca, niech siły wyższe mają cię w opiece) i nosiłam ten męczący, mocny, dominujący kolor do końca roku akademickiego. Zainteresowanie wzrosło, podobnie jak liczba spojrzeń ludzi mijanych na ulicy.
Nagle, wcześniej niechętni dżentelmeni chcieli potrzymać mi torebkę, wyjść na spacer, poczęstowali fajką przed zajęciami.
Jeden z takich wieczornych spacerów przyniósł mi znajomość z W. - późniejszym i teraźniejszym Księciem z bajki. W. nie ukrywał nigdy zauroczenia intensywną czerwienią ust, gdy po kilku rozmowach na ten temat wyjęłam w końcu psychologiczne spekulacje na stół, tylko się roześmiał i dodał, żebym na następną randkę włożyła czerwone szpilki.

Czerwona szminka przyciąga wzrok, pokazuje odwagę, pewność siebie i wysoką samoocenę kobiety, która jej używa. Kobiety, która nie boi się skojarzeń i klasycznej elegancji. Dziś z pewnością nazwałabym szminki atrybutem uwodzicielki - chociaż nadal tak jest postrzegana. Nazwałabym ją łapaczką spojrzeń, zawłaszczaczem uwagi - a gdy masz już ich uwagę, to możesz wykorzystać to najlepiej jak się da.

Tyle z obserwacji i eksperymentu. Do czerwonej szminki wracam często. Są tygodnie, gdy codziennie mam ją na sobie, tak dla własnej wygody i lepszego samopoczucia. Początkowy "efekt czerwonej szminki" (nie, nie ten z czasów kryzysu lat 30.) minął. Ludzie przyzwyczajają się do wszystkiego, nawet do szminek, teorii ukrytych seksualności, czy Freuda i nabierają do tego dystansu :)
Czytaj więcej »
5 komentarze

Oszaleli anieli

Dziś felieton damsko-męski z przymrużeniem oka :) 

Malujcie usta na czerwono i zdobywajcie. Tak mówiła sama wielka Coco Channel, która bez czerwonej szminki nie ruszała się z domu. Oczywiście nie świadczy to, o tym, że musiała malować się w biegu tak jak ja teraz. Swoją drogą, czy to nie jest niebezpieczne? Malowanie oczu w lusterku samochodowym... na miłość boską, przecież mogę dźgnąć się tą kredką w oko! Albo co gorsza pociągnąć nią sobie przez przypadek przez połowę twarzy.
- Zawsze musisz wybierać te najbardziej DZIURAWE drogi!? Mogłeś przynajmniej dać mi te dziesięć minut na przygotowanie się!
- Miałaś swoje dziesięć minut! Do jasnej cholery, kobieto, wstałaś trzy godziny temu! - Oburza się i jak na złość dociska gaz do dechy.
Oto mężczyzna! Mój mężczyzna, pożal się boże... co ja w ogóle z nim robię? Oczywiście musiałam przyznać mu rację, wstałam trzy godziny temu, ale przecież miałam wiele do zrobienia przed wyjazdem.
- Nie wkurwiaj mnie już! Jedyne co robiłaś to leżałaś w wannie przez przynajmniej dwie godziny i trzy razy zmieniałaś wodę na gorącą. Wiesz jakie ja płacę rachunki!?
- I co jeszcze!? Pewnie chciałbyś, żebym ci płaciła za mieszkanie u ciebie? A kto ci robi pranie, co? Sprząta codziennie to mieszkanie? Gotuje, prasuje, robi zakupy...
- No tak... Zakupy...
- Zamknij się już! Nie mogę nawet na ciebie patrzeć. Odwiedzamy moich rodziców tylko raz, RAZ w miesiącu, a ty nie mogłeś nawet się ogolić!
- Zamknęłaś się w JEDYNEJ łazience jaką mamy! Idiotka.
- Palant.

źródło


- O centrum handlowe. Zatrzymaj się.
- Nawet o tym nie myśl. Jak zawleczesz tam swój tyłek, to nie wyjdziesz do wieczora...
- Matka wyprawia przyjęcie w domu, chcę nową sukienkę.
- Przyjęcie? Kiedy miałaś zamiar mi powiedzieć?
- Nie mówiłam ci?
- Nie.
- Mówiłam. Wczoraj, jak uprawialiśmy seks.
- Kobieto nie mów do mnie, gdy się kochamy!
- Miałam wrażenie, że tylko wtedy mnie słuchasz.
- To miałaś błędne mniemanie.
- Ale po seksie jesteś już całkiem do niczego...
- ...
- Z resztą tak samo jak przed seksem.


- Nie jest łatwo być kobietą. Bo to weź pod uwagę, jak kupię sobie sukienkę z jedwabiu, tę purpurową z Bain coścoś za tysiąc coścoś złotych, do tego klipsy za dwieście dwadzieścia, widziałam takie w Lewano..coścoś, a nie założę szerokich bransoletek, to nie będę wyglądała modnie, tylko głupio.
- Kochanie, gwarantuje ci, że z tymi bransoletkami, też będziesz wyglądała głupio.

Stanęło na tym, że nie dostałam bransoletek. Z przyjęcia u matki też zrezygnowałam, nie miałam zamiaru robić z siebie idiotki. Faceci są jednak ograniczeni. Ah, Channel byś ty wiedziała co stanie się z mężczyznami… Mój palant już nawet nie odróżnia zapachu moich perfum, ani koloru szminki na moich ustach.
Za to doskonale wie, kiedy sąsiadka Ewa zakłada nowe buty...


Czytaj więcej »
19 komentarze

Biało-czarna Pani Domu

Jeśli nie podoba ci się określenie kura domowa, nazwij się Panią Domu (z dużych liter, koniecznie), z pewnością poprawi ci to humor, gdy ręka prawie odpada od tarcia trzech kilogramów papryki. Mnie przynajmniej pomogło.
Porwałam się na gotowanie jak wariat z motyką na słońce. Mam 23 lata i do tej pory mój kontakt z kuchnią ograniczał się do podgrzania gotowego jedzenia, zrobienia kawy i pieczenie domowego chleba (o tak! piec to ja potrafię... przynajmniej). Kwestia zup, przecierów, dżemów i soków była mi kompletnie obca, nie wspominając już o wekowaniu przetworów na zimę.
Dzisiaj korzystając z wolnego dnia i fundując sobie intelektualny odpoczynek odłożyłam Alfreda Tarskiego i wyjęłam z kuchennej szafeczki tarkę, nóż, kilka miseczek i blender. W. przyniósł zakupy, a potem rozsiadł się wygodnie przed komputerem. Pierwsza myśl? - Czy to oznacza, że oficjalnie decyzja o gotowaniu zakwalifikowała mnie jako robota kuchennego? Decyzja została jednak podjęta, zakupy zrobione i nie sposób się z niej wycofać.
Pod całodniowej pracy, zmęczonych rękach, bolących plecach i ogólnym zniechęceniu i braku apetytu efekt przedstawia się następująco:

2 litry kremu dyniowego
6 słoiczków sosu paprykowego
1 litr soku z papryki
2 słoiki kompotu gruszkowego
!
Teraz tylko pasteryzować i gotowe.
Jakie to niesamowicie intensywne uczucie, gdy po całym procesie - gdy już wiesz, że jedzenie jest pyszne, a twój luby z wdzięczności za wszelkiej maści pyszne rzeczy, którymi wypełniasz lodówkę pozmywał za tobą wszystkie naczynia, okazuje się, że nie potrafisz wekować/pasteryzować i jakkolwiek inaczej cały ten trik się nazywa.

źródło
Przełożenie gorącego dania do słoiczków i odwrócenie ich jakimś cudem nie poskutkowało. Jakim cudem babcina rada mogła nie podziałać? A tak, babcia chyba nigdy nie bawiła się za często w kuchni. Na ratunek rusza więc W. Ładuje słoiczki do garnka, zalewa wodą i bierze się do roboty.

A ja? Cóż włączam komputer i trzymam za niego kciuki. Podział obowiązków to podstawa, szczególnie jak trzeba ratować sytuacje, gdy lepsza połówka coś spieprzy. Chyba lepiej poruszam się na gruncie logiki niż w kuchni. Oficjalnie więc zostaję fanką Chujowej Pani Domu. I z poczuciem (...) spełnionego obowiązku odstawiam garnki... do następnego gotowania.

Czytaj więcej »
4 komentarze

(Byle)jakość?

Wejdź do galerii handlowej. Przejdź się po centrum miasta, gdy przewija się przez niego tłum ludzi. Wejdź do swojej szkoły, uczelni i rozglądnij się. Uważnie, krytycznie i przez dłuższą chwilę. Patrzysz właśnie na ludzi, których mijasz często lub rzadko w tym miejscu, ale nie znasz ich imion. Wiesz o nich to i owo - jak się ubierają, w jaki sposób mówią i w jaki sposób się zachowują. Jednak koniec końców obiektywnie i z oddali wydają się tacy sami. Ale spokojnie, ty też nie czuj się wyjątkowy - przecież i ty jesteś pokoleniem Y.

Przyznam się, że temat nie interesował mnie wcale przez długi okres czasu. Niedawno jednak określenie pokolenia Y zaatakowało mnie znienacka i wyośliło prosto w oczy kim właściwie jestem. Jestem więc generacją ja, ja, ja! generacja patrz na mnie czyli w języku bardziej zrozumiałym - samolubną ekstrawertyczką. Popadam w stagnację, a mój infantylizm podkreśla brak życiowego celu, a lenistwo - brak chęci, by obrać sobie taki. Rodzice dali mi wszystko, a maksimum wysiłku w moim mniemaniu to roznoszenie ulotek na rynku w nieprzyjemnie słoneczny dzień.
Pac! I z taką etykietą rzeczywiście poczułam się jak dziecko, na które dorośli patrzą z pobłażliwą wyższością. Czy taka właśnie jestem? Czy wy tacy jesteście?

źródło


Wydaje się, że czasy gdy oryginalność była w cenie minęły, tylko my nie zdążyliśmy zdać sobie z tego sprawy. Czujemy się oryginalni robią to samo, co wszyscy. Niesamowity paradoks - powoli stajemy się tacy sami, dążymy do pewnego wzorca, naszym celem staje się bylejakość, a pomimo to jesteśmy święcie przekonani o swojej wyjątkowości.

Tłumaczymy to sobie inspiracjami. O tak! Lubimy się inspirować, setki blogów oferują nam zestawienia tego, czym warto inspirować się, by być na czasie. Inspiracja obecnie staje się pretekstem do ślepego podążania za trendami.

Więc jemy zdrowo, ćwiczymy z kobietą, z którą osobiście nie zamieniliśmy słowa, Rozwijamy się, kursy chińskiej kaligrafii gwarantują nam niepowtarzalność. Dodatkowo i nie ma w tym już pozytywnego wydźwięku, rozwijamy w sobie małostkowość. Największym wyczynem pokolenia Y była protestacja przeciwko Acta. Wybuchamy za to świętym gniewem i przesadnym oburzeniem na wszelkiej maści forach internetowych i wszystkich stronach umożliwiających pozostawienie swojego komentarza.

Problemem jest to, że wszyscy my chcemy być w centrum uwagi. Chcemy, by to na nas patrzył cały świat - zależy na lajkach i obserwatorach nie tylko w blogosferze. Nie zależnie od tego, czy mamy coś do pokazania czy nie  chcemy być wychwalani pod niebiosa. A gdy wszyscy patrzą na samych siebie i domagają się uwagi - kogo tak na prawdę widać? Scena pozostaje zapchana armia krzykaczy domagających się uwagi i uznania. Może lepiej, żeby pozostała pusta?


Nie tworzy nas pokolenie. Sami siebie tworzymy i nie musimy markować się wielkim Y na czole (ani nigdzie indziej). Znalezienie definicji siebie może być trudne, ale jest warte poszukiwania i cenniejsze niż korzystanie z gotowej definicji pokolenia Y. 

Czytaj więcej »
5 komentarze

Zmieniaj siebie, czy poznaj siebie?

Widzisz dziecko sąsiadów. Codziennie rano wychodzi do szkoły z wielkim plecakiem, a wraca dopiero wieczorem. Z luźnych sąsiedzkich pogawędek wiesz, że ten dziesięciolatek od pierwszej klasy podstawówki chodzi do szkoły muzycznej, na kursy malarstwa i karate. W drugiej klasie zaczął dodatkowo uczęszczać na zajęcia z nauki szybkiego czytania, a w trzeciej zaczyna naukę hiszpańskiego. Czy też masz wrażenie, że coś jest z tą rodziną cholernie nie tak?

Wydaje się, że całe społeczeństwo opanowała moda na rozwijanie się. Jakby wisiał nad nami odgórny nakaz tego, że coś musimy cały czas ze sobą robić. Z tablic ogłoszeń, mailów i reklam w gazecie rzucają się na nas kursy niemal wszystkiego - od ikonografii i rysunku żurnalowego przez szydełkowanie po warsztaty teatralne i niezwykle popularne - kursy samorozwoju.
W telewizji i internecie - przymus zmieniania swojego ciała, motywujące hasła i programy treningowe, żeby każdy spalał nadmiar tłuszczyku nie tylko przed nadejściem wiosny. Zawsze podobała mi się idea internetowych grup wsparcia w dążeniu do jakiegoś celu, ale w pewnym momencie hasła ja mogłam - ty też możesz zaczęły mieć dla mnie nieco inny wydźwięk niż początkowo (nie wspominając już o bardziej radykalnych grupach wsparcia).

źródło

Mamy zatem swego rodzaju dodatkowy obowiązek, który każdy powinien wypełniać - samorozwój. Jednak, w którym momencie zaciera się jego znaczenie? Gdy dziesięciolatek poprzez samorozwój próbuje zaspokoić oczekiwania rodziców? Gdy łapiemy się czegokolwiek, żeby tylko posiadać jakieś dodatkowe umiejętności? Czy gdy poświęcamy się jednej rzeczy, w której obrębie chcemy się rozwijać?

Przeczytałam ostatnio bardzo chwytliwe hasło, wydrukowane piękną czcionką na kartce zwykłej kartce a4: Jeśli coś ci się w sobie nie podoba - zmień to! 
Nie znam człowieka, który akceptowałby w sobie wszystko. Czy to znaczy, że powinien inwestować w zmienianie zamiast w samoakceptację? Zderzmy się na chwilę z inną kulturą, a zauważymy pewną rzecz - prof. psychologii społecznej z Japonii, z którym mam przyjemność mieć zajęcia co jakiś czas powiedział, że na koreańskich Uniwersytetach przynajmniej 5 dziewcząt na kierunku w trakcie semestru poddaje się różnego rodzaju operacją plastycznym. W Polsce - żadna. Nie ma u nas akceptacji dla takich form dbania o urodę. Zostajemy jednak w obrębie prostych działań - masz odstające uszy? - zmień fryzurę. Cera nie jest idealna?  - zakryj tym, a tym. Za duży rozmiar ciuchów? - wskakuj w sportowe ciuszki i ładuj płytę z ćwiczeniami!
Zmieniaj siebie! Rozwijaj siebie, dąż do jakiegoś celu.

Zmieniając się fizycznie dążymy do ideału piękna, jaki akurat jest na topie. Na topie jednak mamy też pewne cechy psychologiczne - które są pożądane bardziej niż inne. Nikt już nie kryje się z faktem, że mamy popyt na ekstrawertyków. Chodzimy więc na kursy asertywności, pokonujemy w kilku prostych krokach swoją nieśmiałość, a z poradników uczymy się bycia duszą towarzystwa.


W którym momencie zaczynamy grać kogoś innego niż na prawdę jesteśmy?
Celebrujmy w sobie to, co pozytywne. Nie skupiajmy się na negatywach, które ciągle stoją w kolejce do poprawy. A co się tyczy samorozwoju to zamiast ćwiczyć z swoje zachowania na coachingu, spójrzmy najpierw w siebie i uświadommy sobie własne potrzeby.

Czytaj więcej »
3 komentarze

Uwaga! Czarny kot biegnie pod drabiną z otwartą parasolką i robi Ci zdjęcie!


Jeśli wierzysz w przesądy to znajdą się ludzie, którzy automatycznie zaklasyfikują cię do grona niewrażliwych na logiczną argumentację ludzi, z kompleksem swatania przyczynowo-skutkowego sytuacji, które nie mają ze sobą nic wspólnego.

"Człowiek może nauczyć się wierzyć, że od jego śpiewu zależy wschód słońca. Każdego dnia o poranku może wychodzić na balkon swojego mieszkania o 3:30 rano i śpiewać na cały głos.W jego przekonaniu inaczej doszłoby do zamarznięcia Ziemi"

Wiara w przesądy z pewnością ma w sobie co nieco z idei zakładu Pascala - nic nie tracimy przecież, gdy spluniemy przez lewe ramie po spotkaniu z czarnym kotem. Jednak, gdy tego nie zrobimy, nie wierzymy przecież w to, że fatum z pewnością na nas siądzie.
Słyszeliście o samospełniającej się przepowiedni? Czasem, by przepowiednia została wypowiedziana, by zyskać moc sprawczą. Gdy wierzymy, że coś się wydarzy automatycznie tak sterujemy swoim zachowaniem, by przepowiednia miała szansę się spełnić. Albo służy nam za wygodna wymówkę dla naszych niepowodzeń.

źródło

Ludzki umysł nie znosi sytuacji niepewności. Jesteśmy przyzwyczajeni, że coś musi wynikać z czegoś. Nic więc dziwnego, że do tego stopnia przyzwyczailiśmy się do przyczynowo-skutkowych wniosków, że każde zdarzenie - dobre czy złe, musi mieć swoją przyczynę. I tak dochodzimy do nieszczęść powodowanych przez rozbite lustra.

Nigdy nie plułam przez ramię, nie odpukiwałam w niemalowane drewno, ani nie podśpiewywałam rymowanek odczyniających nieszczęście, które sprowadził na mnie czarny kociak... No dobra, zdarza mi się złapać za guzik i szukać dymu z komina, gdy mijam na ulicy kominiarza :) Jestem fanką przesądów, nawet tych, które uważam za głupie, bo to w co wierzymy dużo mówi o tym, jacy jesteśmy. Przesądy to swoista ochrona przed losowością i nieprzewidywalnością zdarzeń.

Najciekawszym przesądem zawsze wydawał mi się przesąd, z którym obecnie ciężko jest spotkać się w codziennym życiu. Korzeniami sięga on wieku XIX i momentu zetknięcia się dzikich plemion z wynalazkiem aparatu fotograficznego. Nieco później przesąd rozpowszechnił się także wśród słabiej wykształconych warstw społecznych. Niechęć wobec pozowania do zdjęć towarzyszyło irracjonalnemu przekonaniu, że fotografia potrafi skraść duszę. Niepiśmienni ludzie nie potrafili pojąć jakim sposobem można utrwalić rzeczywisty obraz człowieka, dlatego zaczęli traktować aparat fotograficzny jako diabelski wynalazek.
Moim zdaniem wykorzystanie tego motywu w literaturze, horrorze, czy filmie psychologicznym mogłoby okazać się trafionym pomysłem.

Wiele przesądów łączy się z użyciem różnego rodzaju przedmiotów codziennego użytku, jak na przykład parasolki. Według jednego z przesądów, dominujących szczególnie na terenie Wielkiej Brytanii nie wolno otwierać parasolki w pomieszczeniu.

Jedno z możliwych wytłumaczeń powstania tego przesądu mówi, że w okresie, gdy parasolki stosowano w celu ochrony przed słońcem, otwarcie jej będąc pod dachem miało obrażać boga słońca. Inna wersja natomiast tłumaczy, iż parasol symbolizuje ochronę przed życiowymi kłopotami, a otwieranie go w domu (szczególnie będąc gościem) miało być obrazą dla dobrych domowych duszków, które mogą przez to opuścić dom. Jeszcze inna wersja mówi o tym, że otwarcie parasola w zamkniętym pomieszczeniu może sprowadzić deszcz – podobnie jak otwieranie parasola w słoneczny dzień. Jako, że przesądy tego rodzaju szczególną popularność zyskały na terenie Anglii, której pogoda często obfituje w deszcze, można spodziewać się że są konsekwencją zaistniałej sytuacji niepewności, chęci przypisania komuś winy za niespodziewaną zmianę pogody.

Czarnych kotów, szczególnie w piątek trzynastego, ludzie wystrzegają się jak diabeł święconej wody. Koty uważane są za zwierzęta bardzo tajemnicze i z tego powodu powstało na ich temat wiele niesamowitych historii oraz wiele przesądów łączy się bezpośrednio z postacią kota. 

Źródeł tych przesądów można szukać już u starożytnych Egipcjan z postacią bogini Bastet – kobiety z głową kota. W mitologii greckiej pojawia się bogini Artemida, która na ziemię przybyła w postaci czarnej kotki. W tamtych czasach czczono koty jako bóstwa, jednak wraz z przyjściem ery chrześcijaństwa zostały one kojarzone z zabobonami, magią i Szatanem, szczególnie czarne koty z powodu ich ubarwienia. W czasach polowań na czarownice przypisywano kotom umiejętność widzenia innego świata, niedostępnego dla ludzi. 
Kocia obecność jako istoty związanej z czarownicami, miała oznaczać obecność złego. 


Jestem ciekawa jakie przesądy są wam bliskie i czy rzeczywiście zdarza się wam reagować na przesądy odczynianiem uroków :) Piszcie. 


Czytaj więcej »
0 komentarze

Umieralnia


Nie jest to temat chętnie poruszany na blogach. Wypowiedziałam się w takiej a nie innej formie, tylko by pokazać moje osobiste zdanie, którego w żadnym wypadku nie zamierzam narzucać innym ani forsować w jakikolwiek sposób. Jeśli chcesz zapoznać się z tekstem zapraszam do czytania i wyrażenia swojej opinii. Jeśli wolisz omijać ten temat - zapraszam do innych moich tekstów. 

Nie wiem, jak ty to znosisz. Jest tu tak przeraźliwie cicho. Jakby ktoś nader życzliwy lub zwyczajnie złośliwy wyłączył opcję "dźwięk". Jest też szaro i brak jakichkolwiek zapachów, ale nieobecność dźwięków udziela mi się najbardziej. Przyglądam ci się już jakiś czas i wiem, że ty też za nimi tęsknisz. Szczególnie nocą, gdy szarość ścian stapia się z szarością podłóg, a szarość twarzy rozmywa się w szarości pościeli. Powoli wszystko wokół nas staje się czarne i tak właśnie nadchodzi tutaj wszechogarniająca noc. Nie ma tu światła, w którym pióra moich skrzydeł mogłyby mienić się dając ci chociaż odrobinę nadziei. Czy w takim świetle można mnie jeszcze nazywać Aniołem?

Całkowita bezdźwięczność zaczyna panoszyć się wśród milczących ścian. Gdyby tylko ktoś chrapał, albo jęczał przez sen bardzo boleśnie - nawet jeśli miałabyś to być ty, poczułbym się lepiej. Trochę bliżej ginącej z każdym dniem realności, do której oboje się przyzwyczailiśmy przez te wszystkie lata, gdy podążałem za tobą krok w krok.

źródło
Siadam na krześle i tylko patrzę na ciebie. Czuję się jak pies, czekający na powrót swojego pana - zagubiony i nic nie znaczący. Ta noc przepełniona czekaniem wydaje się nie mieć końca, a wraz z wyczekiwaniem rodzi się we mnie szaleństwo. Są takie momenty, gdy zaczynam wierzyć, że wokół nas - w szpitalnych, identycznych pod każdym względem łóżkach nie leżą już ludzie, tylko puste, uporczywie milczące powłoki. Mam wrażenie, że życie robi tutaj za niestosowną pomyłkę, niefortunny przypadek. I wstyd mi za to, że mam czelność oddychać.

Czy nie widzisz tego, jak świat niebezpiecznie się zmniejsza? Że zamyka się już tylko w obrębie czterech ścian. Powietrze nasyca się nieprzyjemny gorącem. Nie czujesz tego, że jesteśmy pogrzebani żywcem? Chcę ci o tym opowiedzieć. Chcę żebyś to zrozumiała.

Ile to lat minęło? Całe wieki w umieralni. Nie pogodziłem się jeszcze z twoim losem. Taką mam naturę, by mieć nadzieję nawet, gdy ty ją tracisz. Nie wiem, czemu nadal tu jestem. Tutaj ludzie nie krzyczą już o ratunek. Leżą potulnie w swojej pościeli, jak w czekających na zamknięcie trumnach. Umierasz stopniowo, zbyt wolno, by nie zwrócić na to uwagi.

Cicho. Ta cisza zabrała ci realność istnienia. Tak cicho. Prawie słyszysz w głowie huk dalekiego miasta ze swoich wspomnień. Wiem, co myślisz - w umieralni powinno być głośno. Słyszę cię, gdy próbujesz przebić się przez ten mur ciszy. Wrzeszczysz, krzyczysz, łkasz.. Niemo. Jesteś martwa. Wkrótce odłączą twoją aparaturę. Zabiorą cię z umieralni, gdzie nawet ja, twój dobry Diabeł nie wytrzymam za długo.
Czytaj więcej »
4 komentarze

Zamknij rozdział - otwórz rozdział!

Do samego siebie trzeba mieć anielską cierpliwość i nerwy ze stali. Szczególnie teraz, gdy zaczyna się coroczny studencki maraton biegania po dziekanatach i sekretariatach ze stosem podań o to i tamto. W międzyczasie rozrywki dostarcza rozpakowywanie walizek. Pomiędzy to wszystko wpadają nowe pomysły na spędzanie czasu - a to w nowym pokoju trzeba meble przesunąć, coś dokupić, coś oddać, uszczelnić czymś okna i poupychać jakoś to wszystko, co kobieca intuicja kazała spakować do walizek.
I jak to zwykle bywa w natłoku obowiązków  - weź się człowieku zmuś do pracy...

Rok akademicki nie rusza wcale pełną parą. Raczej ciągnie się leniwie. Trochę przypomina pociąg, który, nie wiadomo po co, zatrzymał się na 100 metrów przed stacją (fani PKP znają :P). Na szczęście nie ważne jak się zaczyna. Liczy się to, że daje okazję do nowych postanowień, pokazania na co nas stać, zmiany, czy przejęcia inicjatywy. Słowem - naszego ulubionego otwierania nowych rozdziałów.

źródło


Ile to nowych rozdziałów otwieramy, zapominając pozamykać stare? Od podstawówki obiecujemy sobie - będę systematyczny, będę się udzielał, zapiszę się na kurs języka, albo rozwinę swój talent. Mija czas i nagle okazje się, że bez reszty oddajemy się monotonii i starym schematom, a nasza chęć znika jakby nigdy wcześniej jej nie było.

Dlaczego? Motywacja - była. Dobry moment - ba! wręcz idealny. Więc co właściwie się stało?

Czy to tylko magia nowej sytuacji podsyca w nas ochotę do działania i pcha nas do zmian, ale jedynie tak długo jak długo ona sama jest dla nas nowa? A człowiek ma to do siebie, że przyzwyczaja się niewiarygodnie szybko.


Wszystkim akademickim pierwszaczkom i  nie tylko - powodzenia! I otwierajcie nowe rozdziały, nawet jeśli niewiele będziecie mogli w nich zapisać. 
Czytaj więcej »
5 komentarze

Efekt ruskiej zimy

Pakuję się z walizką na peron. Nadjeżdża pociąg. Czeka mnie jeszcze 6 godzin podróży do domu, a już jestem zmęczona. Z trudem walczę z ciężarem walizki wciągając ją za sobą po kilku schodkach i ruszam polować na swoje miejsce.
Mój przedział jest duszny,ale to całkiem normalne o tej porze roku, kiedy nie pada deszcz. Siedzi w nim zakonnica i starsza pani, gdy wchodzę rozmawiają. Są uśmiechnięte i częstują się ciasteczkami z plastikowego pudełka, po dużych walizkach i plecakach widać, że będą jechać daleko, być może nawet do ostatniej stacji, co oznaczałoby, że mają jeszcze 10-11 godzin jazdy.
Siadam tak blisko drzwi jak to tylko możliwe. Chciałam poczytać książkę, ale w takich okolicznościach wolę nie chwalić się okładką.
Czas mija powoli. Pociąg wydaje się zadziwiająco cichy. W końcu pana pytanie - "Pani pewnie studentka?" Kiwam głową i dodaję, że już trzeci rok. Uśmiechają się do siebie, spotykają pełno studentów, mówią, lubią czasem porozmawiać z kimś młodym itp. Odpowiadam z czystej uprzejmości. Rozmawiamy chwilę, aż do momentu, gdy pada to niezręczne pytanie - "co pani właściwie studiuje?"
Pytanie pada wprost, więc nie dam rady wymigać się od odpowiedzi. Obie panie przeszywają mnie wzrokiem pełnym szczerej ciekawości, a ja kalkuluję zyski i straty udzielenia odpowiedzi.
Poddaję się, odpowiadam zgodnie z prawdą, że jestem studentką psychologii..

źródło


Mam już pewne doświadczenie w tym, co dzieje się kiedy kierunek moich studiów wychodzi na jaw. Spotkałam się z dwiema skrajnymi reakcjami na taką informację.

Pierwszą z nich jest "akcja terapia", czyli jestem zasypywana ciągiem informacji z życia pasażera, często nie są to przyjemne wspomnienia, które nagle musiał z siebie wyrzucić i skoro nawinął się już jakiś psycholog, to można spokojnie "spuścić" się na niego potokiem swoich żalów.
Oczywiście rozumiem to, że ludzie żyją w stresie i napięciu i zwyczajnie muszą rozmawiać o tym co ich boli, żeby chociaż na chwilę oczyścić się z tego wszystkiego. To, czego nie rozumiem to żądanie udzielenia im pomocy, rady, wskazówki, czy wystawienie pełnej diagnozy albo podania na tacy gotowych rozwiązań.
Taka "terapia pociągowa" nie ma najmniejszych szans, a rzucone na szybko rady (szczególnie dotyczące na prawdę trudnych i poważnych spraw) mogą tylko przynieść więcej szkody. Jedynym plusem to chwilowa ulga, że znalazł się ktoś, kto nas w końcu wysłuchał, całkiem jednostronnie, nie próbując przebić naszej niedoli swoją. Bo mimo tego, że nie popieram "akcji terapia" to słucham - zawsze, gdy ktoś potrzebuje mówić.

Druga reakcja jest zupełnie inna. To właśnie z nią spotkałam się tego pięknego dnia, a nazywam ja "efektem ruskiej zimy", których dosłownie odpycha wszystkich i wieje chłodem w stronę każdego, kto tylko usłyszał słowo "psycholog"...
Tak więc wracając do historii pada to zakazane słowo, a przemiłe panie wymieniają się zdziwionymi spojrzeniami, jakbym właśnie przyznała się do bycia Szatanem w ludzkiej postaci. Pani z ciasteczkami ucieka spojrzeniem za okno i tylko wzdycha już nieco ciszej "mój wnuczek chodził do takiej jednej, nic mu to nie dało, a tylko pogorszyło. Takich głupot mu ta kobieta napchała do głowy!", na co zakonnica kiwa głową.
Nie odpowiadam, a potem nie dzieję się już nic. Zapada cisza i mija chwila zanim kobiety zaczynają znów rozmawiać, ale już tylko ze sobą nawzajem.

Wybierając kierunek studiów i przyszły zawód, byłam przekonana, że społeczeństwo nie widzi psychologa jako szarlatana, który patrząc w oczy drugiej osobie w magiczny sposób wie o niej wszystko ( + kradnie duszę, oczywiście). Myślałam, że to przesadzona wizja, która pojawia się tylko w kiepskich żartach. Do dzisiaj dziwię się, że jednak na mojej drodze spotykam ludzi, którzy szczerze w to wierzą. Panie z przedziału nie miały może tego na myśli, ale spotkałam też ludzi, którzy szczerze byli przekonani, że potrafię wyczytać ich osobowość z ruchów ciała!

Nie rozumiem całej tej atmosfery strachu przed psychologami w najróżniejszych sferach życia. Nie jesteśmy przecież maszynami do analizowania zachowania. Celem naszej egzystencji nie jest rzucanie się na każdy ochłap patologii, zaburzenia, czy cierpienia. Wbrew temu, co się o nas mówi - jesteśmy normalni :)
Czytaj więcej »
9 komentarze

Nie taka szara jesień

Dzisiaj za oknami wrzesień pełną parą. Leniwe krople deszczu sączą się z szarych chmur. Liście na drzewach jeszcze mienią się ciemną zielenią. Zniknęła gdzieś duchota parnych letnich dni, której jeszcze kilka dni temu miałam dość. 
Uwielbiam jesień. Dla mnie jesienny nastrój to nie dopadająca wieczorami chandra, która przecież też swój urok ma, ale świat mieniący się kolorami spadających liści. Przesiadywanie w herbaciarniach i smak rozgrzewającego imbiru z gruszką. Czas dla płaszczy i ukochanych szalików i okazja do wspólnego wyjścia na grzane wino. Chociaż bloguję pod nazwą biało-czarne to moja jesień przedstawia się zupełnie inaczej.

źródło

Gdy myłam dzieckiem wszystko na wszystko w roku przychodził odpowiedni czas. Sezonowe były zajęcia, jedzenie i przyjemności i chociaż początek jesieni oznaczał też początek szkoły to każdą jesień wspominam najmilej.
Warto dostrzec w jesieni to, co w niej piękne. Nawet, gdy męczy nas ten deszcz dudniący uporczywie o szyby, a popołudniową senność trzeba zwalczać kolejnym kubkiem kawy. Nie patrzmy świat monochromatyczne, nawet w te jesienne szare dni, gdy deszcz uparcie maluje na szaro świat.

Więc zatrzymaj się na chwilę. Spójrz na spadające liście, zobacz jak wspaniale ścielą się pod twoimi stopami. Pozwól, by wiatr porwał twoje włosy do tańca. Zorganizuj ostanie ognisko w sezonie, albo upiecz ciasto ze świeżych śliwek.

Ciesz się jesienią!

Czytaj więcej »
16 komentarze

Motylem jestem... co z tego, że z porcelany

Zaburzenia odżywiania to temat rzeka - nie spokojny strumyczek, tylko iście rwący potok, w którym można łatwo utonąć jeśli w porę nie zorientujemy się jak silny panuje w nim prąd. Przekonałam się o tym całkiem niedawno, śledząc jedno z internetowych forum na temat anoreksji.
Z założenia grupy wsparcia, powstają w celu wzajemnej pomocy sobie w zerwaniu z nałogiem, jednak w przypadku anoreksji częściej (podkreślam) niż z pomocą można spotkać się z zjawiskiem, które określam jako negatywne wsparcie społeczne.
Internetowo-porcelanowe motylki, które za cel obrały sobie nie tylko wyniszczanie swojego ciała, ale też namawianie innych do trwania w tym szaleństwie pojawiają co chwila na forach, szerząc swoje ideały. Nic w tym złego? Każdy ma prawo do swojego zdania i decydowania o swoim ciele. Tak, ale tylko do pewnego stopnia...
Czy anoreksja jest rzeczywiście na tyle pociągająca, że dziewczyny ślepo poddają się ideom pro-ana, zakładają czerwone bransoletki i z uśmiechem na ustach, a wagą pod stopami podążają w kościste ramiona śmierci na raty?
Chcę się temu przyjrzeć, bez ciężkich akademickich wyjaśnień, ale na tyle obiektywnie na ile potrafię.
Bo granica między zdrowiem a chorobą nie istnieje, są to raczej dwa bieguny tego samego kontinuum - dlatego tak trudno określić moment, w którym zachorowaliśmy.

źródło
Utrata wagi! To coś, co pojawia się naturalnie i daje tyle radości. Nareszcie tygodnie diety poskutkowały i ubierasz mniejszy rozmiar. Mija trochę czasu pełnego cierpienia i smutku, płaczu i poczucia bezwartościowości gdy znów możesz zejść o rozmiar niżej. Daje ci to chwilową radość - prostą, jednoznaczną która szybko mija zastąpiona kolejną dawką psychicznego cierpienia, bo nadal nie jesteś taka, jaka chciałabyś... jaka MUSISZ być.

Kontrolujesz impulsy, panujesz nad sobą - jesteś w tym dobra. Zwiększasz swoją codzienną aktywność fizyczną, gdy waga usilnie staje w miejscu. Potem zmniejszasz posiłki, chociaż i tak już od dawna odmawiasz sobie kolacji. Nie czujesz się bezpieczna, nie czujesz się sobą. Nie czujesz już się odpowiedzialna za nic poza swoją wagą, która musi, koniecznie musi być jeszcze mniejsza.

Tak bardzo pochłania cię ból, że nie zwracasz uwagi za to, że przestałaś miesiączkować. Bagatelizujesz narastające uczucie zimna i nie masz świadomości tego, że w miarę jak twoja waga spada, twoja akcja serca staje się spowolniona. Zasinienie dłoni i stóp zaczynasz sobie tłumaczyć chłodem. Gdy waga spada dalej, ty masz problemy ze snem. Nie potrafisz się wyspać.

Patrzysz w lustro i widzisz coś paskudnego, coś co nie jest tobą, coś co ma za dużo ciała.
Nie wiesz, że tylko ty to dostrzegasz. Ten obraz istnieje tylko dla ciebie. Ale jest na tyle silny, że nie potrafisz patrzeć na siebie inaczej. Nie widzisz tego, że jesteś wyniszczona. Panicznie się boisz przybrać na wadze.

Nie wiesz co czujesz. Masz wrażenie, że do świata nie czujesz już nic. A jednak targają tobą uczucia. Nie chcesz ich pokazać. Są tylko twoje.
Izolujesz się. Dajesz się porwać. Dajesz się uwięzić w ideale motylka.

Dlaczego? Bo uwierzyłaś, że sylwetka zapewni ci sympatię i dobrą pozycję? Bo wygląd to podstawa?

Czytaj więcej »
3 komentarze

Dźwięki naszych emocji

Macie taką piosenkę – nie ważne kiedy jej wysłuchacie, ani kto ją wykonuje, ona w magiczny sposób czymś w was porusza… nie szarpie. Szarpnie niemiłosiernie całym waszym istnieniem wyciągając z niego jedno, maleńkie wspomnienie. I sprawia, że czujecie się w taki sposób, jakby właśnie przed chwilą na nowo stało się to, o czym chcieliście uporczywie zapomnieć. Jeśli mieliście złamane serce, ono łamie się na nowo… metaforycznie rzecz jasna, ale pali pewnego rodzaju bólem, którego nie sposób zlokalizować.

źródło

Gdy pierwszy raz przyjechałam do tego miasta, nie wiedząc jeszcze że spędzę w nim 4 lata, pierwszą rzeczą jaka mnie tutaj spotkała była piosenka. Wydało mi się to takie śmieszne – jestem w stolicy polskiej piosenki i wita mnie zespół Duo Blues, który akurat gra na rynku. Wita mnie Durna miłość. Pamiętam, że ta piosenka męczyła mnie długi czas. Ściągnęłam ja sobie i zawsze jakoś tak miałam już przy sobie, chociaż nie podobała mi się wcale. Nie była niesamowita i nie było tego czegoś. Ale była miłość, durna miłość rzucająca się łapczywie na moje wtedy powoli łamiące się serce. Czyjś głos, jako dodatkowe obciążenie na moje serce, aby pomimo tego bolesnego procesu mogło szybciej pęknąć. Nie goiłam już nią ran. Do tego durna miłość nie nadawała się wcale.

Potem, gdy zadomowiłam się już tutaj na dobre, a płytkość moich emocji zdawała się sprawiać, że dryfowałam sobie po oceanie znieczulicy, coś poruszyło we mnie Accidental babies. To był mój własny ogień, mogłam płonąć sobie w nim do woli, aż spalił we mnie wszystko, co nie mogło przebić się przez skorupę lodu na oceanie znieczulic. Lecz musiały minąć trzy miłości i tysiące piosenek zanim coś pękło, zanim pojawiły się łzy, które były moje – nie udawane.

Aż nadeszła czwarta miłość, która sama podsunęła mi pewną melodię. Melodię całkiem inną, o której nie pomyślałabym, że mogłabym poczuć cokolwiek z nią związane. Nienawidziłam tej piosenki. Nie potrafiłam jej słuchać, bo wywoływała we mnie … nic. Żałosne nic. Aż pewnego dnia, spojrzałam na mojego ukochanego, a w mojej głowie nie było innej melodii poza Oranżadą.

Patrzę czasem na ludzi, których kochałam i słyszę to i owo – wspomnienia pewnych dźwięków, teksty piosenek i daję słowo, że wtedy czuję się jakbym mogła pokochać ich na nowo. Czy tak jak dzisiaj – siedzę w oknie i piszę, mam słuchawki na uszach i słucham, a w miarę tego jak rejestruję dźwięki  - przypominam sobie istnienia, które kochałam.
I daje słowo, że te melodię mogłabym teraz pokochać na nowo. 
Czytaj więcej »
9 komentarze

Samotność naszych czasów

Jest czwarta nad ranem, chociaż równie dobrze mogłoby być ledwo po północy, albo sam środek dnia. Nieprzespana noc ciągnie się niemiłosiernie długo w oczekiwaniu na moment, w którym świat obudzi się wreszcie. Pokój rozświetla ekran monitora. Wpatrujesz się w swojego facebooka. Przeglądasz zdjęcia swoich byłych, albo klikasz w śmieszne filmiki wrzucone przez znajomych. Noc mija ci na wpatrywaniu się w śmieszne i nieporadne małe kotki, które spadają ze stołów, płotów, drukarek... Piszesz komentarze pod zdjęciami, a potem wrzucasz komuś na tablicę piosenkę, która spodobała ci się w zeszłym tygodniu.
Świat za oknem uporczywie milczy. W ciszę wtapia się jedynie warkot pojazdów myjących ulicę. Wszystkie sklepy są jeszcze zamknięte. Twoi znajomi jeszcze śpią i chociaż kilka osób wyświetla się na komunikatorze, to nie masz ochoty do nich napisać. W natłoku informacji z życia innych ludzi, przeglądania ich zdjęć i youtubowych kotków jeszcze nie pojmujesz, że jesteś samotny. Złudzenie drugiego człowieka to idealna ochrona przed taką wiedzą. 
Jednak, witaj w samotności naszych czasów. 


Czytaj więcej »
3 komentarze

Kamienie na sercu

 Najboleśniejsze rozstanie mojego życia miało miejsce 4 lata temu i trwało niemal dziesięć minut. Chociaż pierwsze minuty były zwykłym milczeniem, przesiąknięte wzajemnym pragnieniem, żeby ten moment dobiegł już końca. To było nieuniknione i wcale nie spadło na mnie niespodziewanie. Gardziliśmy swoimi obietnicami. Żałowaliśmy wyznań - że w ogóle padły one z naszych ust. To był moment, kiedy nie ma się ochoty udawać, że cokolwiek jest dobrze. Nasz wzrok – dwóch nieznajomych, w których nie ma ochoty by się poznać. Pamiętam, że nie umiałam jeszcze oswoić się z tym spojrzeniem.  
Nie kocham cię już, wybacz – tylko tyle padło z jego ust. Nie cierpiał, wiedziałabym gdyby było inaczej. W tamtej chwili go znienawidziłam. Całym swoim zakochanym sercem.
Kamień z serca – padło z mojej strony coś na kształt automatycznej odpowiedzi, losowo generowanej w moim umyśle. Pamiętam, że tyle razy wcześniej chciałam odejść, lecz on zawsze był, trzymając mnie wtedy kurczowo przy sobie. Tak to już jest z kobietami, prawda? Gdy kobieta odchodzi pragnie jedynie, by mężczyzna ruszył za nią i zatrzymał, nawet jeśli będzie się szarpać i wrzeszczeć. Lecz, gdy mężczyzna chce odejść, liczy na to, że ona pozostanie w miejscu, że nie pojawi się najmniejszy ruch w jego kierunku.
Powiedział mi, że mnie nie kocha. Wiem, że nie kłamał. I ja nie skłamałam – rzeczywiście kamień spadł mi z serca i muszę przyznać, że jest to doświadczenie cholernie bolesne. Szczególnie, gdy masz wrażenie, że ten kamień właśnie walnął cię z całej siły w brzuch. Że coś w tobie połamał, chociaż nie fizycznie, to doszczętnie.
Nagle on uśmiecha się i rozluźnia, a kamień który spadł (uciekł) z serca ulokował się teraz w gardle. Nie pozwalał mi oddychać. On mi podał rękę i ruszyliśmy wzdłuż ulicy. Czułam wobec niego tak wiele, że moje istnienie wydawało się zbyt małe, by pomieścić te wszystkie uczucia naraz! Szliśmy tak, w milczeniu. To było najboleśniejsze rozstanie, jakie przeżyłam. Bo są takie miłości, które nie mają szans stać się przyjaźnią.






Wydawało mi się wtedy, że w miłości nie ma sukcesów – są tylko porażki. Że miłość to nazwa zastępcza dla usprawiedliwienia związku zboczeńca z dziwką. Bo ładna nazwa narzuca na zwierzęce odruchy różowy welon, pełen kłamstewek, pod którym człowiek usilnie stara się ukryć swoje przerażanie przed nieuniknioną samotności.
Piszę to, bo wróciłam dzisiaj w pewne miejsce. Dokładnie o kilka ulic dalej niż powinnam się zapuszczać. Chciałam sobie tylko przypomnieć. Ulica wydawała mi się zamiast tego odległa, a wspomnienie obce. Niby pamiętam ten spacer, ale nie czuję teraz żadnych emocji. Czegoś mi brakuje, kilka razy patrzę za siebie, jakbym czekała aż mój wzrok spotka wzrok innej osoby. Ale za mną jest tylko pustka i ciemność, którą rozmywają dopiero światła przy drodze głównej. No może jeszcze blask gwiazd wysoko nade mną. Nie ma tutaj śladów intensywnych wspomnień. Nie czuję obecnie nic w związku z tym miejscem. To miejsce, w którym nic specjalnego się nie stało. Tak – teraz z pewnością.

Teraz mam swój kamień z powrotem na sercu. Bo jestem całkowicie niepoprawna. Nie wyciągam wniosków z miłości. Nie analizuję własnych pomyłek i notorycznie popełniam te same, zasadnicze błędy. A na domiar złego i pomimo całej mojej wiedzy o miłości, jestem przecież zakochana. 



Czytaj więcej »
3 komentarze

Co dobrego z rozmów wynika?


Potrzebowałam bodźca, dobrego powodu, by w ogóle ruszyć się z pokoju i narazić na konfrontację moich butów z piaskiem na placu budowy. Szczególnie jeśli miałyby to być koronkowe baleriny. No i pojawiła się okazja – zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną, która o dziwo okazała się przyjemnym doświadczeniem, no może nie ona sama… ale do rzeczy. Rozmowa przebiegła jak każda, spokojnie, trochę uprzejmości, trochę żartu itp. itd. Same pozytywy, więc nie bardzo jest o czym mówić :) 
Nie znoszę gorąca, więc gdy tylko wyszłam z klimatyzowanego biura od razu poczułam się gorzej. Słońce świeci tutaj intensywnie, w skąpych skrawkach cienia siedzą żebrzący, brudni ludzie (nie, nie są bezdomni, spokojnie - po prostu mają swoje sposoby na zarobek). Było jednak coś, co mi poprawiło humor i sprawiło, że pomimo tego gorąca miałam rzeczywiście ochotę przespacerować się po skąpanym w (znienawidzonym) słońcu mieście. 
Krakowską oblegali ludzie głównie siedzący w ogródkach przy restauracjach i zajadający zimne lody. Minęło mnie kilka rowerów, kilka par nietrzymających się za ręce zakochanych, parę rodziców z dziećmi, a ja nadal szłam przed siebie robiąc wielkie kółko byle być daleko od pokoju. Kto by pomyślał, że zwykła rozmowa o pracę może sprawić tyle przyjemności! No tak! nie stricte ona.
Czułam się lekko i przyjemnie z samego faktu, że szłam pewnie na wysokich obcasach, ciemnych rajstopach na nogach i eleganckiej czarnej sukience sięgającej do kolan. Z odbiciu witryny sklepu poprawiłam podskakujące na lekkim ciepłym wietrze loków. I stojąc tam przez chwilę przypomniałam sobie o pewnej płytkiej radości, na którą przestałam dawno zwracać uwagę – uwielbiam elegancko się ubierać. 
Kocham klasyczne ciuchy i tylko możliwość bezkarnego paradowania w klasycznej elegancji po ulicy zapełnionej turystami daje mi tyle motywacji, by ruszyć leniwy tyłek z pokoju. Rzecz niemożliwa – starszy pan otwiera szeroko drzwi i wpuszcza mnie przodem z uśmiechem na twarzy, a na placu budowy pracownicy dają mi przejść robiąc sobie przerwę w wyrzucaniu gruzu. Ah, elegancka jak ja mogłam o tobie zapomnieć?

Gdy W. męczy się na szkoleniu ja oddaję się przyjemności spaceru, oglądając się za własnym odbiciem w witrynach sklepów. Taka mała przyjemność, taki mój mały (na jakiś czas zapomniany) fetysz.


Czytaj więcej »
0 komentarze

Mieszkając na placu budowy - czyli jak właściwie mijają mi wakacje.

W czasie wakacji na terenie domów studenta obowiązują warunki hotelowe – taki wyrok padł, gdy przyjechałam tutaj 4 lipca. Ok, spoko, mogę się dostosować – nowy pokój (brzydki? oh nie~! Odrażający, ze ścianami gęsto udekorowanymi odciskami butów rzucanych zapewne w stronę komarów), brak lodówki, mieszkanie na parterze… Co te warunki hotelowe jeszcze mogą oznaczać? A no okazuje się, że zasikane deski, brud pod prysznicami, pozatykane krany tu i ówdzie (..blabla…bla), ale to nie koniec cudów w te wakacje! Nigdy nie pomyślałabym, że zamieszkam kiedykolwiek na placu budowy – co za miła niespodzianka… (już pamiętam czemu nienawidzę niespodzianek). Tak w środku lata mam pozamykane okna, bo wszędzie lata kurz i piasek. Budzi mnie huk gruzu zrzucanego z okna na czwartym piętrze. Wychodząc na miasto wpadam po kostki w piasek (hmmm… prawie jak mieszkanie na plaży?). I chociaż remontują blok obok (z 12 metrów od moich okien??) to i tak aż strach wychodzić, żeby nie dostać czymś po głowie, albo chociażby piaskiem po nogach…


Ekstremalne wakacje? Nie prosiłam się, a mam.

Czytaj więcej »
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
BIAŁO-CZARNA. Obsługiwane przez usługę Blogger.

Polub

Dołącz