Content

4 komentarze

Zamknij rozdział - otwórz rozdział!

Do samego siebie trzeba mieć anielską cierpliwość i nerwy ze stali. Szczególnie teraz, gdy zaczyna się coroczny studencki maraton biegania po dziekanatach i sekretariatach ze stosem podań o to i tamto. W międzyczasie rozrywki dostarcza rozpakowywanie walizek. Pomiędzy to wszystko wpadają nowe pomysły na spędzanie czasu - a to w nowym pokoju trzeba meble przesunąć, coś dokupić, coś oddać, uszczelnić czymś okna i poupychać jakoś to wszystko, co kobieca intuicja kazała spakować do walizek.
I jak to zwykle bywa w natłoku obowiązków  - weź się człowieku zmuś do pracy...

Rok akademicki nie rusza wcale pełną parą. Raczej ciągnie się leniwie. Trochę przypomina pociąg, który, nie wiadomo po co, zatrzymał się na 100 metrów przed stacją (fani PKP znają :P). Na szczęście nie ważne jak się zaczyna. Liczy się to, że daje okazję do nowych postanowień, pokazania na co nas stać, zmiany, czy przejęcia inicjatywy. Słowem - naszego ulubionego otwierania nowych rozdziałów.

źródło


Ile to nowych rozdziałów otwieramy, zapominając pozamykać stare? Od podstawówki obiecujemy sobie - będę systematyczny, będę się udzielał, zapiszę się na kurs języka, albo rozwinę swój talent. Mija czas i nagle okazje się, że bez reszty oddajemy się monotonii i starym schematom, a nasza chęć znika jakby nigdy wcześniej jej nie było.

Dlaczego? Motywacja - była. Dobry moment - ba! wręcz idealny. Więc co właściwie się stało?

Czy to tylko magia nowej sytuacji podsyca w nas ochotę do działania i pcha nas do zmian, ale jedynie tak długo jak długo ona sama jest dla nas nowa? A człowiek ma to do siebie, że przyzwyczaja się niewiarygodnie szybko.


Wszystkim akademickim pierwszaczkom i  nie tylko - powodzenia! I otwierajcie nowe rozdziały, nawet jeśli niewiele będziecie mogli w nich zapisać. 
Czytaj więcej »
5 komentarze

Efekt ruskiej zimy

Pakuję się z walizką na peron. Nadjeżdża pociąg. Czeka mnie jeszcze 6 godzin podróży do domu, a już jestem zmęczona. Z trudem walczę z ciężarem walizki wciągając ją za sobą po kilku schodkach i ruszam polować na swoje miejsce.
Mój przedział jest duszny,ale to całkiem normalne o tej porze roku, kiedy nie pada deszcz. Siedzi w nim zakonnica i starsza pani, gdy wchodzę rozmawiają. Są uśmiechnięte i częstują się ciasteczkami z plastikowego pudełka, po dużych walizkach i plecakach widać, że będą jechać daleko, być może nawet do ostatniej stacji, co oznaczałoby, że mają jeszcze 10-11 godzin jazdy.
Siadam tak blisko drzwi jak to tylko możliwe. Chciałam poczytać książkę, ale w takich okolicznościach wolę nie chwalić się okładką.
Czas mija powoli. Pociąg wydaje się zadziwiająco cichy. W końcu pana pytanie - "Pani pewnie studentka?" Kiwam głową i dodaję, że już trzeci rok. Uśmiechają się do siebie, spotykają pełno studentów, mówią, lubią czasem porozmawiać z kimś młodym itp. Odpowiadam z czystej uprzejmości. Rozmawiamy chwilę, aż do momentu, gdy pada to niezręczne pytanie - "co pani właściwie studiuje?"
Pytanie pada wprost, więc nie dam rady wymigać się od odpowiedzi. Obie panie przeszywają mnie wzrokiem pełnym szczerej ciekawości, a ja kalkuluję zyski i straty udzielenia odpowiedzi.
Poddaję się, odpowiadam zgodnie z prawdą, że jestem studentką psychologii..

źródło


Mam już pewne doświadczenie w tym, co dzieje się kiedy kierunek moich studiów wychodzi na jaw. Spotkałam się z dwiema skrajnymi reakcjami na taką informację.

Pierwszą z nich jest "akcja terapia", czyli jestem zasypywana ciągiem informacji z życia pasażera, często nie są to przyjemne wspomnienia, które nagle musiał z siebie wyrzucić i skoro nawinął się już jakiś psycholog, to można spokojnie "spuścić" się na niego potokiem swoich żalów.
Oczywiście rozumiem to, że ludzie żyją w stresie i napięciu i zwyczajnie muszą rozmawiać o tym co ich boli, żeby chociaż na chwilę oczyścić się z tego wszystkiego. To, czego nie rozumiem to żądanie udzielenia im pomocy, rady, wskazówki, czy wystawienie pełnej diagnozy albo podania na tacy gotowych rozwiązań.
Taka "terapia pociągowa" nie ma najmniejszych szans, a rzucone na szybko rady (szczególnie dotyczące na prawdę trudnych i poważnych spraw) mogą tylko przynieść więcej szkody. Jedynym plusem to chwilowa ulga, że znalazł się ktoś, kto nas w końcu wysłuchał, całkiem jednostronnie, nie próbując przebić naszej niedoli swoją. Bo mimo tego, że nie popieram "akcji terapia" to słucham - zawsze, gdy ktoś potrzebuje mówić.

Druga reakcja jest zupełnie inna. To właśnie z nią spotkałam się tego pięknego dnia, a nazywam ja "efektem ruskiej zimy", których dosłownie odpycha wszystkich i wieje chłodem w stronę każdego, kto tylko usłyszał słowo "psycholog"...
Tak więc wracając do historii pada to zakazane słowo, a przemiłe panie wymieniają się zdziwionymi spojrzeniami, jakbym właśnie przyznała się do bycia Szatanem w ludzkiej postaci. Pani z ciasteczkami ucieka spojrzeniem za okno i tylko wzdycha już nieco ciszej "mój wnuczek chodził do takiej jednej, nic mu to nie dało, a tylko pogorszyło. Takich głupot mu ta kobieta napchała do głowy!", na co zakonnica kiwa głową.
Nie odpowiadam, a potem nie dzieję się już nic. Zapada cisza i mija chwila zanim kobiety zaczynają znów rozmawiać, ale już tylko ze sobą nawzajem.

Wybierając kierunek studiów i przyszły zawód, byłam przekonana, że społeczeństwo nie widzi psychologa jako szarlatana, który patrząc w oczy drugiej osobie w magiczny sposób wie o niej wszystko ( + kradnie duszę, oczywiście). Myślałam, że to przesadzona wizja, która pojawia się tylko w kiepskich żartach. Do dzisiaj dziwię się, że jednak na mojej drodze spotykam ludzi, którzy szczerze w to wierzą. Panie z przedziału nie miały może tego na myśli, ale spotkałam też ludzi, którzy szczerze byli przekonani, że potrafię wyczytać ich osobowość z ruchów ciała!

Nie rozumiem całej tej atmosfery strachu przed psychologami w najróżniejszych sferach życia. Nie jesteśmy przecież maszynami do analizowania zachowania. Celem naszej egzystencji nie jest rzucanie się na każdy ochłap patologii, zaburzenia, czy cierpienia. Wbrew temu, co się o nas mówi - jesteśmy normalni :)
Czytaj więcej »
9 komentarze

Nie taka szara jesień

Dzisiaj za oknami wrzesień pełną parą. Leniwe krople deszczu sączą się z szarych chmur. Liście na drzewach jeszcze mienią się ciemną zielenią. Zniknęła gdzieś duchota parnych letnich dni, której jeszcze kilka dni temu miałam dość. 
Uwielbiam jesień. Dla mnie jesienny nastrój to nie dopadająca wieczorami chandra, która przecież też swój urok ma, ale świat mieniący się kolorami spadających liści. Przesiadywanie w herbaciarniach i smak rozgrzewającego imbiru z gruszką. Czas dla płaszczy i ukochanych szalików i okazja do wspólnego wyjścia na grzane wino. Chociaż bloguję pod nazwą biało-czarne to moja jesień przedstawia się zupełnie inaczej.

źródło

Gdy myłam dzieckiem wszystko na wszystko w roku przychodził odpowiedni czas. Sezonowe były zajęcia, jedzenie i przyjemności i chociaż początek jesieni oznaczał też początek szkoły to każdą jesień wspominam najmilej.
Warto dostrzec w jesieni to, co w niej piękne. Nawet, gdy męczy nas ten deszcz dudniący uporczywie o szyby, a popołudniową senność trzeba zwalczać kolejnym kubkiem kawy. Nie patrzmy świat monochromatyczne, nawet w te jesienne szare dni, gdy deszcz uparcie maluje na szaro świat.

Więc zatrzymaj się na chwilę. Spójrz na spadające liście, zobacz jak wspaniale ścielą się pod twoimi stopami. Pozwól, by wiatr porwał twoje włosy do tańca. Zorganizuj ostanie ognisko w sezonie, albo upiecz ciasto ze świeżych śliwek.

Ciesz się jesienią!

Czytaj więcej »
16 komentarze

Motylem jestem... co z tego, że z porcelany

Zaburzenia odżywiania to temat rzeka - nie spokojny strumyczek, tylko iście rwący potok, w którym można łatwo utonąć jeśli w porę nie zorientujemy się jak silny panuje w nim prąd. Przekonałam się o tym całkiem niedawno, śledząc jedno z internetowych forum na temat anoreksji.
Z założenia grupy wsparcia, powstają w celu wzajemnej pomocy sobie w zerwaniu z nałogiem, jednak w przypadku anoreksji częściej (podkreślam) niż z pomocą można spotkać się z zjawiskiem, które określam jako negatywne wsparcie społeczne.
Internetowo-porcelanowe motylki, które za cel obrały sobie nie tylko wyniszczanie swojego ciała, ale też namawianie innych do trwania w tym szaleństwie pojawiają co chwila na forach, szerząc swoje ideały. Nic w tym złego? Każdy ma prawo do swojego zdania i decydowania o swoim ciele. Tak, ale tylko do pewnego stopnia...
Czy anoreksja jest rzeczywiście na tyle pociągająca, że dziewczyny ślepo poddają się ideom pro-ana, zakładają czerwone bransoletki i z uśmiechem na ustach, a wagą pod stopami podążają w kościste ramiona śmierci na raty?
Chcę się temu przyjrzeć, bez ciężkich akademickich wyjaśnień, ale na tyle obiektywnie na ile potrafię.
Bo granica między zdrowiem a chorobą nie istnieje, są to raczej dwa bieguny tego samego kontinuum - dlatego tak trudno określić moment, w którym zachorowaliśmy.

źródło
Utrata wagi! To coś, co pojawia się naturalnie i daje tyle radości. Nareszcie tygodnie diety poskutkowały i ubierasz mniejszy rozmiar. Mija trochę czasu pełnego cierpienia i smutku, płaczu i poczucia bezwartościowości gdy znów możesz zejść o rozmiar niżej. Daje ci to chwilową radość - prostą, jednoznaczną która szybko mija zastąpiona kolejną dawką psychicznego cierpienia, bo nadal nie jesteś taka, jaka chciałabyś... jaka MUSISZ być.

Kontrolujesz impulsy, panujesz nad sobą - jesteś w tym dobra. Zwiększasz swoją codzienną aktywność fizyczną, gdy waga usilnie staje w miejscu. Potem zmniejszasz posiłki, chociaż i tak już od dawna odmawiasz sobie kolacji. Nie czujesz się bezpieczna, nie czujesz się sobą. Nie czujesz już się odpowiedzialna za nic poza swoją wagą, która musi, koniecznie musi być jeszcze mniejsza.

Tak bardzo pochłania cię ból, że nie zwracasz uwagi za to, że przestałaś miesiączkować. Bagatelizujesz narastające uczucie zimna i nie masz świadomości tego, że w miarę jak twoja waga spada, twoja akcja serca staje się spowolniona. Zasinienie dłoni i stóp zaczynasz sobie tłumaczyć chłodem. Gdy waga spada dalej, ty masz problemy ze snem. Nie potrafisz się wyspać.

Patrzysz w lustro i widzisz coś paskudnego, coś co nie jest tobą, coś co ma za dużo ciała.
Nie wiesz, że tylko ty to dostrzegasz. Ten obraz istnieje tylko dla ciebie. Ale jest na tyle silny, że nie potrafisz patrzeć na siebie inaczej. Nie widzisz tego, że jesteś wyniszczona. Panicznie się boisz przybrać na wadze.

Nie wiesz co czujesz. Masz wrażenie, że do świata nie czujesz już nic. A jednak targają tobą uczucia. Nie chcesz ich pokazać. Są tylko twoje.
Izolujesz się. Dajesz się porwać. Dajesz się uwięzić w ideale motylka.

Dlaczego? Bo uwierzyłaś, że sylwetka zapewni ci sympatię i dobrą pozycję? Bo wygląd to podstawa?

Czytaj więcej »
3 komentarze

Dźwięki naszych emocji

Macie taką piosenkę – nie ważne kiedy jej wysłuchacie, ani kto ją wykonuje, ona w magiczny sposób czymś w was porusza… nie szarpie. Szarpnie niemiłosiernie całym waszym istnieniem wyciągając z niego jedno, maleńkie wspomnienie. I sprawia, że czujecie się w taki sposób, jakby właśnie przed chwilą na nowo stało się to, o czym chcieliście uporczywie zapomnieć. Jeśli mieliście złamane serce, ono łamie się na nowo… metaforycznie rzecz jasna, ale pali pewnego rodzaju bólem, którego nie sposób zlokalizować.

źródło

Gdy pierwszy raz przyjechałam do tego miasta, nie wiedząc jeszcze że spędzę w nim 4 lata, pierwszą rzeczą jaka mnie tutaj spotkała była piosenka. Wydało mi się to takie śmieszne – jestem w stolicy polskiej piosenki i wita mnie zespół Duo Blues, który akurat gra na rynku. Wita mnie Durna miłość. Pamiętam, że ta piosenka męczyła mnie długi czas. Ściągnęłam ja sobie i zawsze jakoś tak miałam już przy sobie, chociaż nie podobała mi się wcale. Nie była niesamowita i nie było tego czegoś. Ale była miłość, durna miłość rzucająca się łapczywie na moje wtedy powoli łamiące się serce. Czyjś głos, jako dodatkowe obciążenie na moje serce, aby pomimo tego bolesnego procesu mogło szybciej pęknąć. Nie goiłam już nią ran. Do tego durna miłość nie nadawała się wcale.

Potem, gdy zadomowiłam się już tutaj na dobre, a płytkość moich emocji zdawała się sprawiać, że dryfowałam sobie po oceanie znieczulicy, coś poruszyło we mnie Accidental babies. To był mój własny ogień, mogłam płonąć sobie w nim do woli, aż spalił we mnie wszystko, co nie mogło przebić się przez skorupę lodu na oceanie znieczulic. Lecz musiały minąć trzy miłości i tysiące piosenek zanim coś pękło, zanim pojawiły się łzy, które były moje – nie udawane.

Aż nadeszła czwarta miłość, która sama podsunęła mi pewną melodię. Melodię całkiem inną, o której nie pomyślałabym, że mogłabym poczuć cokolwiek z nią związane. Nienawidziłam tej piosenki. Nie potrafiłam jej słuchać, bo wywoływała we mnie … nic. Żałosne nic. Aż pewnego dnia, spojrzałam na mojego ukochanego, a w mojej głowie nie było innej melodii poza Oranżadą.

Patrzę czasem na ludzi, których kochałam i słyszę to i owo – wspomnienia pewnych dźwięków, teksty piosenek i daję słowo, że wtedy czuję się jakbym mogła pokochać ich na nowo. Czy tak jak dzisiaj – siedzę w oknie i piszę, mam słuchawki na uszach i słucham, a w miarę tego jak rejestruję dźwięki  - przypominam sobie istnienia, które kochałam.
I daje słowo, że te melodię mogłabym teraz pokochać na nowo. 
Czytaj więcej »
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
BIAŁO-CZARNA. Obsługiwane przez usługę Blogger.

Polub

Dołącz